Rodzimy się z dłońmi otwartymi,
jakbyśmy trzymali coś, czego nie widać—
nić, cienką jak szept babci,
gładką jak czoło dziecka tuż przed snem.
Nie pamiętamy, kiedy ją dostaliśmy,
ale czujemy jej napięcie,
jak gdyby ktoś po drugiej stronie
też trzymał koniec.
Niektórzy mówią, że to tylko iluzja,
że jesteśmy sami,
że życie to przypadkowa iskra w pustce.
Ale powiedz mi—
czy kiedykolwiek patrzyłaś w oczy kogoś,
kto trzymał twoją dłoń
tuż przed odejściem?
Czy czułaś kiedyś,
jak cisza wypełnia się obecnością,
jakby ktoś zostawił drzwi uchylone?
Chcemy wierzyć,
że nie jesteśmy tylko śladem na piasku,
że niebo to nie sufit,
ale tunel światła prowadzący gdzieś dalej.
I może nie mamy dowodów,
nie mamy mapy,
ale mamy tę nić.
Nie widzimy jej,
ale czujemy.
I może właśnie to oznacza świętość—
nie dowód,
ale dłoń w ciemności,
która trzyma nas,
nawet gdy my już nie trzymamy jej.
I może to właśnie dlatego,
gdy stoimy na krawędzi zwątpienia,
coś w nas szepcze: Idź dalej.
Jakby ktoś po drugiej stronie
leciutko pociągnął za nić.
Bo czasem wiara to nie wiedza,
ale intuicja.
To ciche może,
które nie pozwala nam upaść.
To śpiew matki, zanim nauczyliśmy się słów,
to szept wiatru, gdy pytamy,
czy ktoś tam jest.
I może to prawda,
że życie jest krótkim błyskiem
na tle nieskończoności,
ale jeśli tak,
to czy nie jest cudem,
że świecimy w ogóle?
Że każdy śmiech, każdy dotyk,
każde kocham cię
jest dowodem na to,
że byliśmy tu,
że trzymaliśmy nić,
że czuliśmy jej lekki opór
po drugiej stronie.
I jeśli to wszystko znika,
to gdzie idą te słowa,
te myśli, te chwile,
które kiedyś nas tworzyły?
Może tam, gdzie nić się splata
z milionami innych.
Może w miejsce,
gdzie nikt nie jest samotny.
A jeśli to tylko nadzieja—
to i tak warto ją mieć.
Bo może to ona
jest tą świętą nicią,
która prowadzi nas do domu.

0 komentarzy