Niektóre chwile, niczym cienie rozciągnięte w popołudniowym słońcu, trwają dłużej, niż się spodziewaliśmy. Nie znikają. Przypominają o sobie nieoczekiwanie – w zapachu wiatru, w spojrzeniu nieznajomego, w ciszy, która nagle staje się zbyt głośna. To w tych chwilach TO – nasze rozedrgane, powtarzające się cierpienie – odsłania swoje źródło. A źródłem jest zawsze TAMTO: dawno zapomniany, niezaopiekowany smutek z przeszłości.
Smutek dziecka, które zostało samo w ciemnym pokoju – może nie dosłownie, ale emocjonalnie, duchowo, w najgłębszym sensie odrzucenia. Zanim poznamy dobroć, musimy zejść w głąb smutku. Nie ma innej drogi. Wydaje się to okrutne, lecz jest – paradoksalnie – drogą ku łagodności. Nie da się dotknąć prawdziwej dobroci bez dotknięcia żałoby. Bo to właśnie tam, w tym smutku, w tej ciszy pełnej nieobecności, rodzi się współczucie. Prawdziwe. To, które nie przychodzi z wyuczonej moralności, ale z drżenia serca.
Nasze nawyki, te, których nienawidzimy. Reakcje, których się wstydzimy. Przekonania, że jesteśmy trudni do kochania, że jest z nami „coś nie tak” – one nie powstały z próżni. Są echem tamtego dziecka, które próbowało poradzić sobie z rzeczywistością większą niż jego możliwości.
Każdy wybuch złości, każde zamrożenie, każda ucieczka w perfekcję czy autodestrukcję – to starannie zbudowane mechanizmy obronne. Niegdyś niezbędne. Teraz – już niepotrzebne, ale wciąż obecne. Utrwalone. Bo nie zostały wysłuchane.
Musimy obudzić się razem z naszym smutkiem. Usiąść przy nim jak przy starym przyjacielu, którego przez lata unikaliśmy, bo bało nas się jego spojrzenie. I mówić. Mówić aż głos załamie się, złapie nić wszystkich smutków, tę wspólną tonację cierpienia, która łączy wszystkich ludzi.
Bo kiedy naprawdę się wsłuchasz – usłyszysz, że nie jesteś sam. Każde serce nosi swój cień. Każde serce płakało. Każde dziecko choć raz było niewidziane. Spotkanie z tą młodszą częścią siebie – nie jest jednorazowym aktem. To praktyka. Codzienna, cicha, pokorna. Zatrzymanie się w biegu i przytulenie tej części, która wciąż siedzi na schodach i czeka, aż ktoś ją zauważy.
Musimy być tym „kimś”. Musimy zobaczyć to dziecko w sobie – nie po to, by je „naprawić”, ale by być przy nim. Dać mu obecność. Z czułością, której nie dostało wtedy. Z miłością, która nie stawia warunków. To nie będzie wygodne. Ciało może się buntować, głos może milknąć. Ale to właśnie wtedy zaczyna się uzdrawianie. Bo ból nie znika od wypierania. Ból potrzebuje być wysłuchany. Potrzebuje łez – nie tych teatralnych, ale tych cichych, które roztapiają skorupę.
Ból potrzebuje cierpliwości. I współczucia – nie jako koncepcji, ale jako żywego ciepła, które płynie z wnętrza, kiedy naprawdę dotkniesz tej części w sobie, która cierpiała w samotności.
Współczucie to nie akt litości. To uznanie, że cierpienie istnieje – i że ma ono sens, jeśli staje się pomostem do większego serca.
Serce, które zna smutek, potrafi kochać bezwarunkowo. Bo już nie boi się bólu. Bo wie, że nie musi go unikać. Że można go objąć – jak dziecko. I że w tym geście mieści się całe człowieczeństwo.
To dlatego – w końcu – nie oceniamy już siebie tak surowo. Bo teraz rozumiemy. A tam, gdzie jest zrozumienie, nie ma miejsca na potępienie. Jest tylko łagodność. Taka, która nie zaprzecza trudnościom, ale patrzy im w oczy z miłością.
I może właśnie to jest ostatecznym celem tej podróży: nie stać się kimś innym, ale powrócić do siebie z całą czułością, na jaką zasługiwaliśmy od początku.
Bo teraz, nareszcie, nastąpiło zrozumienie.
Jeśli chcesz o tym porozmawiać, to zapraszam na konsultację online
https://krzysztofjankowski.com.pl/pomoc-psychologiczna-online/
Miłość we mnie pozdrawia miłość w Tobie